Tatarzy w Strachocinie w roku 1624

          Niedawno Strachocina, uroczyście i hucznie, świętowała 650-lecie swojego powstania. Dziś, w roku 2024, powinna obchodzić, bo przecież nie świętować, smutną, czterechsetną rocznicę zagłady tamtej, założonej wówczas, w roku 1369, Strachociny. Zagłady jaka dokonała się zapewne w przeciągu jednego, straszliwego dla jej mieszkańców, dnia, na początku czerwca („w oktawie Bożego Ciała”) roku 1624.

          Ziemia Sanocka, w której leży Strachocina, jest szeroko otwarta na rozległą przestrzeń ciągnącą się daleko na wschód, aż do Oceanu Spokojnego. Z tej rozległej przestrzeni - głównie stepowej, z wielkimi pustyniami daleko na wschodzie - od wieków nadciągały zbrojne watahy konnych wojowników: Scytów, Hunów, Awarów, Madziarów, Bułgarów (Protobułgarów), Chazarów, Pieczyngów i jeszcze innych. W połowie XIII wieku pojawili się tu Tatarzy. Były to zjednoczone przez Mongołów ludy nieomal całej stepowej Azji, tworzące największe lądowe imperium w historii świata. Owszem rządzone przez Mongołów, którzy jednak stanowili jedynie niewielki komponent ich potężnej, niepokonanej armii.

          Księstwo Halicko-Włodzimierskie, do którego w tych czasach należały terytoria przyszłej, wówczas jeszcze nie istniejącej, Ziemi Sanockiej, weszło w skład zachodniej części tego imperium, nazwanej później Złotą Ordą. Formalnie rzecz biorąc, znalazło się tam dobrowolnie, na prośbę swojego księcia, Daniela Romanowicza. Zwrócił się on z nią do władającego Ordą chana Batu, po to by uchronić swój kraj przed spodziewanym najazdem. Jako lennik tatarskiego suwerena był zobowiązany do płacenia podatków i innych danin, oraz do brania udziału w jego przedsięwzięciach militarnych (przy czym sam mógł liczyć na tatarskie wsparcie, z czego korzystał). Natomiast dopóki imperium tatarskie było silnym, stabilnym państwem, mieszkańcom jego księstwa nie zagrażały żadne łupieżcze najazdy. Złota Orda, otoczona sąsiadami osłabionymi wojnami, konfliktami domowymi i wewnętrznymi sprzecznościami, była, w owych czasach swojego rozkwitu, swoistą wyspą stabilności, „Pax Tatarica”. Była nią jednak tylko do połowy XIV wieku, do czasu gdy na kraj zwaliły się dwa kataklizmy: straszliwa pandemia dżumy, „czarnej śmierci” i dewastująca faza ówczesnego euroazjatyckiego ocieplenia, odczuwanego na stepach jako odwodnienie (aradyzacja), które zamieniało całe ich połacie w nienadające się do życia półpustynie i pustynie. Stepowa populacja tatarskiego państwa w dużym stopniu utraciła warunki do życia. Nastał chaos polityczny, nazwany później „Wielkim Zamieszaniem”, po którym Złota Orda rozpadła się na skłócone ze sobą „jurty”. Wróciły czasy o których „Tajna historia Mongołów” mówi: „liczne ludy były ze sobą w wojnie”, „nie leżały (spokojnie) w swoich łożach lecz (nieustannie) wzajemnie się łupiły”.
          Zamieszkujący stepy, utrzymujący się z gospodarki pasterskiej koczownicy tylko w bardzo ograniczonym zakresie mogą być samowystarczalni. Nie są w stanie wytwarzać wielu niezbędnych do normalnego funkcjonowania produktów, przede wszystkim tych pochodzenia roślinnego. Muszą je pozyskiwać od ludności osiadłej. Albo na drodze wymiany handlowej, albo na drodze rozboju. W warunkach zaistniałych po upadku Złotej Ordy, ta druga metoda stała się rozwiązaniem łatwiejszym, przy tym także doskonałym sposobem na bogacenie się. Na handlu złupioną cudzą własnością, ale przede wszystkim na handlu ludźmi.
          Właśnie ludzie byli towarem szczególnie zyskownym. Dla nas, mieszkańców Polski XXI wieku, handel ludźmi jest czymś nieomal poza naszą wyobraźnią. Nic w tym dziwnego, na ziemiach polskich poniechano tego procederu 1000 lat temu, po przyjęciu chrześcijaństwa (skądinąd do tego czasu Piastowie zdążyli zbudować potęgę swojego rodu właśnie na handlu niewolnikami, swoimi słowiańskimi, lechickimi kuzynami). Ale, przykładowo, w takich Stanach Zjednoczonych niewolnictwo i handel ludźmi zniesiono dopiero 161 lat temu, w roku 1863.
          Chyba właśnie dlatego współczesny amerykański historyk, Alan Fisher mógł o handlu niewolnikami w Imperium Osmańskim pisać (w roku 1978!) tak: Zrozumiałe jest, że historycy słowiańscy opisują te wydarzenia z przerażeniem; choć patrząc z mniej emocjonalnej czy też nacjonalistycznej perspektywy, te polowania na niewolników można postrzegać jako bardzo udaną działalność gospodarczą, która zaowocowała środkami, dzięki którym Tatarzy rozwinęli tętniące życiem społeczeństwa miejskie i wysoką kulturę. Polakowi z XXI wieku na takie słowa „nóż się w kieszeni otwiera”.
          Prawdą jest przy tym to, że handel niewolnikami był w tamtych czasach ważnym (jeśli nie najważniejszym) źródłem dochodów Chanatu Krymskiego. Według najnowszych badań, opartych na obszernych różnorodnych dowodach historycznych, liczba jeńców przywożonych przez Tatarów z Polski, Litwy i Księstwa (później Carstwa) Moskiewskiego na Krym sięgała, w latach 1500–1700, 10 000 rocznie, ponad dwa miliony w całym tamtym okresie.

          Pozyskiwanie „żywego towaru” zazwyczaj polegało na podpalaniu domostw celem wywoływania masowej paniki i ucieczki z nich ludzi, podczas której byli oni wyłapywani. Spora część z nich, w starciu z uzbrojonymi napastnikami, traciła przy tym życie. Inni ginęli w trakcie transportu z powodu obrażeń, złego traktowania i pozbywania się sprawiających jakiekolwiek kłopoty: chorych, rannych, stawiających czynny opór. Według internetowej Encyclopedia Britannica „na każdego jeńca, którego sprzedawano na targu niewolników, już podczas samego najazdu zabijano kilka (several) innych osób, a więcej dalszych (a couple more) ginęło w czasie transportu na targ.

          Te łupieżcze najazdy były czymś przerażającym dla porywanych i mordowanych, dla doświadczanych nimi krajów były dewastującymi je kataklizmami. Nie tylko z powodu utraty ludzi i zagrabionych dóbr, ale także z powodu dokonywanych w trakcie najazdów zniszczeń i długotrwałej, niekiedy stałej, dezorganizacji życia. Na już wcześniej słabo zaludnionych obszarach stepowych, powstały w ten sposób Dzikie Pola - praktycznie bezludna „buforowa” kraina pomiędzy państwami tatarskimi, a Rzeczpospolitą i Księstwem Moskiewskim.

          Powstałe po rozpadzie Złotej Ordy dwa duże tatarskie państwa, Wielka Orda i Chanat Krymski, uznawały się za jej sukcesorów. Najazdy na państwo polsko-litewskie (także na Księstwo Moskiewskie) traktowały jako - co prawda agresywne, ale uprawnione - upominanie się o należną sobie daninę z przejętych przez nie ziem Ordy. Król polski (w tamtym okresie jednocześnie wielki książę litewski) Władysław Jagiełło otrzymał je od chana Tochtamysza z zastrzeżeniem, że „jeżeli włości uiszczały opłaty Białej Ordzie [tj. Złotej Ordzie], to daj nam co jest nasze”, jak to przypominał w swoim jarłyku z 20 maja 1393 roku. Tatarskie upominanie się okazało się być skuteczne. Uznany badacz stosunków polsko-tatarskich, Jan Tyszkiewicz, pisze o tym zgryźliwie: „Z początkiem XVI wieku państwo polsko-litewskie znalazło się, podobnie jak kiedyś Ruś, pod jarzmem tatarskim.” Tak komentuje to, że król Zygmunt Stary uznawał prawa krymskiego chana i przez całe lata płacił mu daninę z tych ziem (zatem także z Ziemi Sanockiej, a więc również i ze Strachociny!). Z przerwami kontynuowano to (nazywając obłudnie „upominkami”) aż do II połowy XVII wieku (!).
          Miało to skutkować ustaniem tatarskich najazdów. Jednak ten proceder był zbyt atrakcyjny, a chan ani nie był wystarczająco silny by jego przerwanie wymusić, ani wcale nie był zainteresowany tym, by łupieżcze najścia naprawdę zostały poniechane. Stąd chociaż na jakiś czas skończyły się najazdy przeprowadzane przez państwo, to jednak utrzymały się one nadal, jako działalność niejako „prywatna”.
          Były to przedsięwzięcia różnej skali. Wśród nich takie, o których świadczy już ich (co prawda nieco myląca) nazwa „biş baş” (po tatarsku „pięć głów”, choć w rzeczywistości brało w nich udział po kilkadziesiąt, a nawet po kilkuset uczestników). Te były często finansowane przez handlarzy niewolników, wypożyczających chętnym potrzebne pieniądze, konie i broń. W zamian za to „inwestor” dostawał później połowę porwanego jasyru, którego resztę korzystnie kupował. Większe wyprawy były przeprowadzane przez współpracujące ze sobą tatarskie „jurty”. Często działo się to za cichą zgodą chana, albo wręcz wprost na jego niejawne polecenie. Najazdy te były nie tylko narzędziem polityki zagranicznej, ale także rozwiązywały istotne wewnętrzne problemy Chanatu, związane z istnieniem w nim koczowniczych społeczności. Z powodu braku środków do życia mogły one zdestabilizować państwo, co zresztą niekiedy robiły.

          Pozostając pod jedynie nominalnym zwierzchnictwem Chanatu Krymskiego (i/lub Turcji), wspólnoty stepowych nomadów utrzymały duży zakres samodzielności i samorządności. Jednoczyły się one w szersze, mniej lub bardziej trwałe, związki. Tworzyli je przede wszystkim Nogajowie. Początkowo koczowali oni na stepach kipczackich, na północ od Morza Kaspijskiego, z czasem, spychani przez sąsiadów ze wschodu i z północy, przesiedlili się na stepy nadczarnomorskie, aż do terenów u ujścia Dunaju, tworząc tam ordy: Budziacką, Dobrudzką i Białogrodzką.
          Na przełomie wieków XVI i XVII ich charyzmatycznym liderem został murza Kantymir (tatarskie „kan timer” znaczy „krwawy miecz”, dosłownie „krwawe żelazo”). Wsławił się jako główny sprawca pogromu wojsk polsko-litewskich na polach Cecory z września roku 1620, kiedy to na czele swoich Nogajów przełamał obronę obozu polskiego, co zadecydowało o losach bitwy. Za zasługi w wojnie chocimskiej z roku 1621, w której znowu się wyróżnił, został mianowany przez sułtana bejlerbejem (bejem bejów) „paszą Silistry, Oczakowa i Babadagu”, a także obdarzony tytułem „strażnika granic turecko-polskich”. To on kierował większością ówczesnych tatarskich najazdów na ziemie Rzeczpospolitej.

          W tym czasie, w II połowie XVI wieku, Rzeczpospolita wsparła Habsburgów w ich konflikcie z Turcją, której lennikiem był Chanat Krymski. Zatem turecko-tatarskie władze przestały powstrzymywać Tatarów przed łupieżczymi najazdami, a wręcz zaczęły ich do tego zachęcać. Z czego ci oczywiście skwapliwie korzystali. W samej tylko dekadzie lat 1612 - 1621 wpadali w granice Polski aż 21 razy. Grasowali tu na ogół najzupełniej bezkarnie, mordując, dewastując, unosząc łupy i pędząc do niewoli tysiące, dziesiątki tysięcy pojmanych.

          Jak utrzymuje historyk tych czasów, Leszek Podhorodecki, na najazd z czerwca roku 1624, ten który zrujnował Strachocinę, Kantymir uzyskał zgodę samego sułtana, a z nią „chorągiew, konia, buławę i szablę, oraz oddział janczarów z dwoma działkami”. Wyprawa, w której wzięło udział 15 tys. „dobrego komuniku” i drugi raz tyle tzw. „czerni”, poszła Szlakiem Wołoskim w stronę Przemyśla, gdzie pod Medyką założono strzeżony przez regularne wojsko (ów "dobry komunik") „kosz”, skąd rozpuszczono „czerń” na rabunek i w którym gromadzono łupy i porwanych. Sam murza Kantymir wysłał do polskiego króla, Zygmunta Wazy buńczuczny, obraźliwy list, w którym straszył: „Za pomocą Bożą chorągiew naszą pod stolicę waszą postawiwszy, zagony nasze do Białego Morza [t.j. Bałtyku] rozszerzyć bardzo sobie życzymy.

          Zmuszani do tego idącymi na kraj przez całe dziesięciolecia najazdami tatarskimi, lokalne władze i sami mieszkańcy organizowali przeciw nim samoobronę. Wprowadzano system ostrzeżeń przed zbliżającymi się napastnikami i przygotowywano miejsca w których zagrożeni mogli się chronić w razie potrzeby. Były to przede wszystkim miasta i większe miasteczka. Gdy były stosownie przygotowane, najeźdźcy nawet nie próbowali ich atakować, nie chcąc niepotrzebnie tracić na to czasu. Toż nie chodziło im o podbój, a o łupy i jeńców. Różne inne, dogodne do obrony punkty, zwłaszcza wiejskie kościoły i dworki szlacheckie także wzmacniano wałami i palisadami. Drogi, gościńce, a nawet niektóre ścieżki były „zarębiane”. Szlachtę wzywano na pospolite ruszenie.

          Dowodzący obroną kraju hetman Koniecpolski, dysponował zaledwie półtora tysiącem żołnierzy, nie miałby więc najmniejszych szans w starcu z wojskiem Kantymira. Zatem nie miał zamiaru go już teraz atakować. Przemieścił się natomiast spod Baru, gdzie był obóz jego głównych sił, w stronę przeprawy przez Dniestr w Martynowie. Oczekiwał tam i na posiłki i na powrót Tatarów z łupami. Wysłał jedynie dobrze wyposażony podjazd, pod dowództwem rotmistrza Chmieleckiego, z zadaniem atakowania rabującej „czerni”, rozproszonej w celu plądrowania. Wspomagał w ten sposób lokalną samoobronę. W wielu wypadkach okazała się ona być silna (niestety nie dotyczyło to Strachociny), a pomoc skuteczna. Do historii przeszła sławetna obrona Nowosielec (tych koło Przeworska) przez miejscowych chłopów. Mieszkańcy bliższego Strachocinie Bliznego, dzięki przybyciu w porę żołnierzy Chmieleckiego, ocalili siebie i kościół, w którym się bronili (dziś znalazł się on na liście światowego dziedzictwa UNESCO).

          Wszystko to trwało kilkanaście dni, po których grabieżcy, obładowani łupami i uprowadzonym jasyrem, ruszyli w drogę powrotną. Jak wiemy na przeprawie przez Dniestr w Martynowie czekał na nich hetman Koniecpolski, który miał już teraz ponad 4 800 żołnierzy. Nadal kilka razy mniej niż było wojsk Kantymira, jednak, dzięki umiejętnemu dowodzeniu, wystarczyło to do ich rozbicia, zmasakrowania i do wyzwolenia uprowadzonych, co stało się 20 czerwca. Tym razem napaść zakończyła się porażką Tatarów, więc było się czym chwalić. To się i chwalono. Stąd o przebiegu całego najazdu wiemy sporo. Istnieje nawet utwór literacki na jego temat, powieść zatytułowana „Pogrom Kantymira 1624”, oparta o wspomnienia jednego z kancelistów hetmana Koniecpolskiego (jej tekst jest dostępny w witrynie Piotrowskich: http://piotrowscy-ze-strachociny.pl/varia/pogrom_Kantymira.html).

          Natomiast bardzo mało wiemy o tym co nas tu przede wszystkim interesuje, zatem o tym co się działo wówczas w Strachocinie.
          W monografii „Strachocina. Zarys dziejów parafii” Tomasz Adamiak cytuje najbardziej w tej sprawie konkretne (a tak naprawdę jedyne źródłowe) Akta Arcybractwa Kapłańskiego, z archiwum biskupów przemyskich (napisane po łacinie, tu w tłumaczeniu na język polski): „„infra Octavas Christi prima fuerit Incursia Tatarorum...” - „W okresie Bożego Ciała był pierwszy najazd. Z obozu pod Przemyślem ruszyły zagony w kierunku Jarosławia, Rzeszowa, Łańcuta, Leżajska, następnie Lublina. Sanoka, Brzozowa, Zarszyna, Jaćmierza gdzie tego czasu żadna parafia ogniu nie uległa, ale wielu ludzi dostało się do niewoli. Nastąpił po Oktawie Bożego Ciała drugi najazd, gdzie na polach Bażanówki, Długiego i Nowosielec między miastami Jaćmierzem i Zarszynem rozłożyli się i gromadzili łupy z całego starostwa, wzięli wielu i spośród szlachty i spośród ludu w jasyr, obrabowali spalone ogniem miasta Jaćmierz i Zarszyn, spustoszyli liczne wsie: Nowosielce, Długie, Wzdów, Jasionów, Trześniów, Haczów, częściowo Iwaniec (Iwonicz), Wróblik, Wisłoczek, Polany, Bukowsko, tamże kościół, Grabownica, tamże kościół z domem parafialnym, w Humniskach pałac. Wiele parafii zostało przez nich zniszczone. Tamże w Zarszynie zamek. W Strachocinie spalono plebański dom, a w nim plebana A. Maystrogę. W Trześniowie obrabowano kościół. Dotarli też do Zręcina, do Tyrawy, gdzie dopadły ich oddziały Koniecpolskiego i odebrały im znaczną cześć jeńców i łupu.

          Władysław Piotrowski w III odcinku swoich „Z dziejów królewskiej wsi Strachocina” („Sztafeta pokoleń” nr 22, 2/2018) tak pisze o tym co prawdopodobnie działo się w samej Strachocinie: „Tatarzy rozbili swój obóz („kosz”) w dniu 15 czerwca na polach między Bażanówką, Długiem, Strachociną i Nowosielcami i stąd wysyłali podjazdy w okolicę. Jest pewne, że w Strachocinie spłonął kościół z plebanią, a proboszcz Adam Majstroga został spalony żywcem w swoim mieszkaniu. Część ludności przeżyła najazd ukrywając się w okolicznych lasach, część (ci co dostali się w jasyr) wróciła po rozbiciu wracających z łupami Tatarów przez hetmana Koniecpolskiego pod Martynowem.

          Informacje o przeżyciu części mieszkańców Strachociny, zwłaszcza zaś o sposobie jak do niego mogło dojść, a nawet ta o spaleniu kościoła, są oczywiście tylko domysłami. Daje się je logicznie uzasadniać, nie ma jednak pewnych, „dowodowych” podstaw źródłowych, które by potwierdzały ich prawdziwość. Także Tomasz Adamiak cytowany powyżej zapis z „Akt Arcybractwa Kapłańskiego” rozszerza (zresztą niewiele) jedynie tylko domysłami. Robiąc to pisze: „popuśćmy wodze wyobraźni”. W ramach tej „wyobraźni” opisuje hipotetyczną potyczkę Tatarów ze Strachoczanami broniącymi (nieskutecznie) kościoła, w którym schroniły się ich rodziny. Pisze też o czymś co nazywa ”amnezją wsi”, „utratą przez nią pamięci o własnej przeszłości”. Ewidentnie dotyczy to także tatarskiego najazdu. Wieś nie zachowała żadnej konkretnej, lokalnej o nim wiedzy. Co prawda władzom kościelnym ktoś (naoczny świadek?) przekazał informację o spaleniu żywcem strachockiego proboszcza, ale już nie o tym jak do tego doszło.

          Nie ma też żadnych dokumentów, a ściślej nie znamy żadnych dokumentów, które mówiłyby cokolwiek o samej Strachocinie z czasów najazdu tatarskiego, oraz tuż przed i tuż po nim. Znamy jedynie raport z lustracji wsi w roku 1665, zatem aż 41 lat po tej katastrofie. „Sztafeta pokoleń” (nr 14, 2/2014) publikuje tekst tego raportu. Tak tekst oryginalny jak i jego tłumaczenie na współczesną polszczyznę dokonane przez autora artykułu, Władysława Piotrowskiego. O wcześniejszym stanie wsi (z czasów nazwanych w raporcie „dobrymi czasami”) lustratorzy dowiadywali się od jej nielicznych (było ich tylko 12) aktualnych mieszkańców (ich obecność wydaje się wskazywać na to, iż jacyś Strachoczanie najazd przeżyli, bo skąd by się tych 12 wzięło?). W owych „dobrych czasach” we wsi żyło 19 osiadłych kmieci, podczas gdy w roku lustracji nie było ani jednego takiego. Z poprzednio zasiedlonych 6 łanów aż 5 (ponad 80%!) było pustych. Te „dobre czasy” musiały być czasami sprzed tatarskiego najazdu, nic nam nie wiadomo o jakiejś późniejszej, konkretnej, wyludniającej wieś jej dewastacji. Tak więc z tego raportu wynika, że przez 41 lat wieś nie zdołała się podźwignąć z zapaści jaką tamten najazd spowodował. Nie ma się temu co dziwić. Do tego „podźwignięcia się” wyludnionej wsi potrzebni byli nowi ludzie, a tak samo mocno jak Strachocina poszkodowane były wszystkie, lub prawie wszystkie sąsiednie miejscowości, które, choćby z racji swojego położenia, były niewątpliwie bardziej atrakcyjne dla potencjalnych nowych osiedleńców.

          Jednak w końcu także w Strachocinie nowi ludzie się pojawili. W dużej liczbie. Według opartych o zapisy z ksiąg parafialnych („Księgi Chrztów” i „Księgi Zmarłych”) obliczeń Władysława Piotrowskiego, „można ostrożnie szacować, że w połowie XVIII w. we wsi mieszkało już ok. 150 dorosłych mieszkańców w co najmniej 50 domach” ("Sztafeta Pokoleń" nr 22, 2/2018).
          Trudno uwierzyć w to, że ci nowi osiedleńcy obejmowali ziemię bez spisywania jakichś dokumentów. Toż to była albo II połowa XVII wieku, albo pierwsza połowa wieku XVIII, zatem prawie nasze czasy! Stąd do powyższego „nie znamy żadnych dokumentów”, warto dodać: „na razie”.
          I liczyć na wyniki nowych kwerend archiwalnych.
          Szczególnie obiecującym wydaje się być Archiwum Krajowe Aktów Grodzkich i Ziemskich we Lwowie (obecnie Derżawnij archiv lvivskoj obłasti), w którym władze austriackie umieściły zasoby przejętych po I rozbiorze Polski archiwów grodzkich i ziemskich z obszaru całej Galicji.

Tadeusz Piotrowski                    

 


Artykuł ukazał się w "Sztafecie pokoleń" nr 33 (1/2024)



do strony głównej
do naszych stron tatarskich

Ostatnia zmiana tej strony: czerwiec 2024 r.